Łk 7, 11-17: "Jezus udał się do pewnego miasta, zwanego Nain; a podążali z Nim Jego uczniowie i tłum wielki. Gdy przybliżył się do bramy miejskiej, właśnie wynoszono umarłego - jedynego syna matki, a ta była wdową. Towarzyszył jej spory tłum z miasta. Na jej widok Pan zlitował się nad nią i rzekł do niej: «Nie płacz». Potem przystąpił, dotknął się mar - a ci, którzy je nieśli, przystanęli - i rzekł: «Młodzieńcze, tobie mówię, wstań!» A zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go jego matce. Wszystkich zaś ogarnął strach; wielbili Boga i mówili: «Wielki prorok powstał wśród nas, i Bóg nawiedził lud swój». I rozeszła się ta wieść o Nim po całej Judei i po całej okolicznej krainie".
Zdarzyło się, stało się to następnego dnia, kolejnego – po czym? Dotąd Jezus działał w szabat. Wszystko w dzisiejszej Ewangelii dzieje się następnego dnia po szabacie. Wychodzimy z porządku pierwszego stworzenia, wychodzimy poza doczesność. Wchodzimy w coś niepojętego, coś przekraczającego wszystko, co do tej pory znaliśmy i do czego się przyzwyczailiśmy. Przyzwyczailiśmy się, że gdy człowiek umiera, to jest jego koniec. Że gdy odchodzą nasi bliscy, to zostajemy sami. Przyzwyczailiśmy się do smutku. Do pogrzebu. Przyzwyczailiśmy się, że grzech zabija, wina jest nie do zmazania – nikt nie jest w stanie cofnąć czasu i naprawić popełnione błędy. Nikt nie jest w stanie wyzwolić człowieka ze skutków jego błędów. Nikt nie jest w stanie zatrzymać pochodu ku śmierci, ku cmentarzowi. Tak naprawdę wszyscy leżymy na marach. Nawet jeśli sobie urządziliśmy je komfortowo, miękko i wygodnie, nawet jeśli próbujemy sobie przerobić je na salę balową – to i tak to są mary, i tak jesteśmy w jednym wielkim kondukcie pogrzebowym. Nawet jeśli próbujemy wytrwale o tym zapomnieć – to i tak jesteśmy w drodze na cmentarz. Nikt nie jest w stanie zatrzymać tych, którzy niosą nasze mary, na których spoczywamy. Cokolwiek uczynimy – nie da się zmienić tego, co się stało…
Chyba że… Chyba że nastanie Dzień następny po szabacie. Że zbliży się do bram naszego miasta, naszej doczesności Ktoś, kto przyjdzie właśnie od strony tego, co nas najbardziej zniechęca i zatrważa: Nowy Człowiek. Jezus przychodzi od strony wyjścia. Greckie słowo „brama” raczej akcentuje wyjście niż wejście – raczej wskazuje na coś, przez co ludzie opuszczają jakieś miejsce czy rzeczywistość. Jezus używa tego słowa w odniesieniu do siebie: Ja Jestem bramą owiec. I tłumaczy, że ta Brama służy właśnie nie tyle do wchodzenia, co do wychodzenia z czegoś, co Jezus nazywa aule – to nie jest owczarnia, ale raczej dziedziniec Świątyni. Świat otaczający Świątynię Jerozolimską. Najświętsze miejsce na świecie, jedyne mieszkanie Boga, jedyny sposób na spotkanie z Bogiem… A Jezus jest Wyjściem. Jest Bramą przez którą można wyjść z tej pułapki, w której się znaleźliśmy. Bramą, która przychodzi od strony tego, co wydaje się nam murem nie do przebycia. Jest Nowym Człowiekiem który przychodzi dnia następnego po szabacie zostawiając za sobą pusty grób. Właśnie tak się zbliża do nas – i właśnie tak zatrzymuje pochód, którego nikt i nic nie jest w stanie powstrzymać: nasz pochód ku śmierci. Powstrzymuje nie tak, że usuwa śmierć – nie burzy miasta ani jego murów, bo nie przyszedł potępić świat, ale zbawić. Nie burzy bramy – sam staje się Bramą. Nazwa Nain oznacza „umiłowane” – albowiem Bóg tak umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby świat był przez Niego zbawiony. Jak? Dotknięciem się mar. Bóg dotyka czegoś, co jest Mu totalnie obce, z czym nie ma absolutnie nic wspólnego: Życie dotyka śmierci… Na Golgocie, w Grobie Chrystusa dokonuje się coś absolutnie niewyobrażalnego – Miłość Boga dokonuje ze względu na nas czegoś nie do opisania i nie do wyrażenia: Ten, który jest Życiem, dotyka śmierci. Wchodzi w śmierć. Bierze śmierć w siebie… Ze względu na nas dokonuje czegoś, co jest nie do wyobrażenia, nie do pomyślenia… Dla Żyda jest nie do pomyślenia kontakt z ciałem zmarłego lub z czymkolwiek co dotyczy ciała zmarłego. Śmierć jest w najwyższym stopniu „przeciwieństwem” Boga Żywego. Bóg jest ŻYWY, a śmierć jest martwa. Bo mają ze sobą wspólnego? Nie ma ani jednego punktu stycznego – a Bóg w Chrystusie zbliża się, podchodzi i DOTYKA. Golgota, pogrzeb Jezusa – w którym uczestniczy Wdowa, Jego Matka – Życie dotyka śmierci. Życie bierze w siebie śmierć – by przemienić śmierć w siebie, w bramę do Życia. Życie samo zanurza się w śmierć – by śmierć przestała być murem nie do przejścia, a stała się bramą do Nowości. Młodzieniec po grecku to neaniskos, ktoś „nowy”. Nowość niewyobrażalna. Zasiada, powstaje, wielki prorok, który mówi: mówi całym swoim życiem, całym swoim istnieniem, które przestaje być konduktem pogrzebowym a staje się marszem Życia. Jezus idzie na Golgotę i wykonuje nie marsz śmierci, ale marsz Życia. On idzie po Życie. Sam jest Życiem. To Życie idzie na spotkanie śmierci – a śmierć jeszcze nie wie, co ją czeka. Jeszcze jest pewna swojej mocy, swojej władzy… Życie ukryte w Ciele podobnym do ciała ludzkiego – i śmierć pożera to Ciało jak każde inne. I to się okazuje śmiercią dla śmierci – Życie jest „śmiercią” śmierci. Trucizna została „zatruta” Życiem. Śmierć została „zakażona” Życiem. Za cenę niepojętą: Ten, który jest Życiem, ogołocił się, przyjął postać Sługi i uniżył się aż do śmierci – by swoim dotknięciem przemienić śmierć w prawdziwe Wyjście z sytuacji grobu.
Od tamtej pory – od tamtego dotknięcia – wszystko się zmieniło. Świat przestał być grobowcem. Stał się inkubatorem, łonem Ojca rodzącym ku Życiu. Łonem Ojca, w którym stajemy się podobni do Jezusa. Ten, kto uwierzył Jezusowi, kto uwierzył Życiu przychodzącemu z pustego grobu, stał się już żywy. Stał się wielkim prorokiem. Tym proroctwem jest życie tych, którzy uwierzyli. To jest Słowo, to jest wieść, która się rozprzestrzenia po całej okolicy, po całym świecie: życie tych, którzy uwierzyli w Życie.
I tu się pojawia pytanie: czy moje życie jest Życiem? Jest faktycznie Życiem wiary w Jezusa Chrystusa, w to że jest wyjście, że żyję w łonie Ojca i jestem rodzony ku Życiu a nie chylę się ku śmierci? Czy moje życie jest Życiem, jest Chrystusem, jest wychodzeniem poza tę rzeczywistość, czy też jest chodzeniem po skrajnościach: albo wchodzeniem w dekadencję nieuchronnego umierania, albo wchodzeniem w szukanie „tabletki z krzyżykiem”, która pozwoli na chwilę zapomnieć… Jezus jest Lekarzem, który leczy naprawdę – z dekadencji i z szukania znieczulenia. Jeśli tylko odkryję, że On się zbliżył i dotknął moich mar. Jeśli tylko usłyszę Jego głos i uwierzę Jego Słowu – Słowu, które wypowiedział dnia następnego po szabacie, którym jest On sam: Baranek zabity a żyjący, którego kontempluję w Eucharystii.
I to jest właśnie dzisiejsza Ewangelia: Eucharystia. Albo Sakrament Pokuty. Przychodzę umarły – słyszę: wstań! Przychodzę umarły – i jestem dotykany przez Żyjącego. To jest ten moment. Eucharystia. Sakrament Pokuty. Okazuje się, że przeszłość nie determinuje mnie, bo nie determinuje Jego – tego, który dotknięciem wziął na siebie mój los, by mi przekazać Jego los: Jego Życie. Wziął moje życie, życie zmierzające do śmierci, by dać mi Życie które jest Życiem samym w sobie. Uwierzyć. Słowu, które na moich oczach staje się Ciałem, przychodzi „z tamtej strony” by mnie dotknąć i powstrzymać pochód pogrzebowy – przemienić pochód pogrzebowy w marsz Życia. Uwierzyć Słowu, które przemawia „i ja tobie odpuszczam grzechy” – wstań i ŻYJ! Życiem wiary.