Łk 7,31-35: Po odejściu wysłanników Jana Chrzciciela Jezus powiedział do tłumów: Z kim więc mam porównać ludzi tego pokolenia? Do kogo są podobni? Podobni są do dzieci, które przebywają na rynku i głośno przymawiają jedne drugim: Przygrywaliśmy wam, a nie tańczyliście; biadaliśmy, a wyście nie płakali. Przyszedł bowiem Jan Chrzciciel: nie jadł chleba i nie pił wina; a wy mówicie: Zły duch go opętał. Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije; a wy mówicie: Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników. A jednak wszystkie dzieci mądrości przyznały jej słuszność.
Warto mieć w pamięci wczorajszą Ewangelię o Bogu, który wybiega, pędzi ku człowiekowi – tym, co daje Mu siłę, jest Jego Miłość niepojęta, która pragnie człowieka dotknąć, ucałować, porwać w ramiona… Pomiędzy wczorajszą Perykopą a dzisiejszą znajduje się wzmianka o wizycie uczniów Jana Chrzciciela u Jezusa. W centrum tej historii jest pytanie: czy Ty jest TYM KTÓRY MA PRZYJŚĆ, czy innego mamy oczekiwać? W środku tego pytania jest tajemnicze słowo erchomenos, które w Nowym Testamencie funkcjonuje prawie jak Imię Jezusa: Przychodzący. Właśnie to jest Imię Boga pędzącego ku człowiekowi, dla którego człowiek jest celem, metą, spełnieniem – szabatem… Od samego początku Bóg jest Przychodzącym: Duch Boży zstępuje w pierwotny chaos, porządkuje – Bóg sięga w głąb chaosu, nicości i wydobywa stamtąd ostatecznie na własnych ramionach umiłowanego: człowieka, w którym składa samego siebie. W Chrystusie Bóg sięga po raz drugi: przychodzi, przybiega, pędzi, biegnie, skacze przez pagórki i doliny… Erchomenos!!! Tylko czy to na pewno On? Przychodzi w sposób niekoniecznie przez nas oczekiwany i przewidziany… Jakże często sposób w jaki Chrystus przybiega, dotyka, całuje, bierze w ramiona jest nie taki jak ja chcę! I co wtedy? Co wtedy robię? Uciekam, walczę, gryzę ramiona które mnie obejmują, WĄTPIĘ w to, że to On. A BŁOGOSŁAWIONY, KTO NIE ZWĄTPI. Właśnie tu jest cały haczyk, na który łapie nas nieustannie przeciwnik: bo Pan przyszedł nie tak, jak oczekiwałem, jak bym chciał – więc nie dać się dotknąć, nie dać się ucałować, nie dać się wziąć w ramiona, dopóki nie zrobi tego, co ja chcę… Kto jest w otchłani? Ja. Zamiast w ramionach, które chciały mnie utulić z Miłością – uciekłem w otchłań gnany moim egoizmem i pychą. Bo ramiona tulą nie tak, jak ja chcę… Błogosławiony, kto nie zwątpi…
To jest bardzo ważne: pierwsza rzecz jaka w nas jest atakowana, to wiara. Wiara i nadzieja. Wiara w to, że to jest Miłość. Jakże to mogłaby być Miłość, skoro nie robi tego, co ja chcę? A w kolejnym kroku: nadzieja. Skoro to nie jest Miłość, to nie ma co się spodziewać Dobra… Trzeba wiać i radzić sobie po swojemu, walczyć o swoje, o siebie, o dobro takie, jak ja sobie wyobrażam. Nie ma co ufać ramionom, które mnie obejmują i kształtują nie tak, jak ja chcę… Trzeba za wszelką cenę zrobić po swojemu! No i skutkiem jest walka człowieka – ze sobą, ze swoim życiem, z innymi ludźmi, ze światem całym, a w sumie to z Bogiem. Bo nie jest tak, jak ja chcę – więc nie można nikomu ufać, nikomu wierzyć, trzeba wszystko brać w swoje ramiona i kształtować po swojemu! Nie wolno nic pozostawić w ramionach Boga – bo On nie wiadomo co chce zrobić… skoro nie robi tego, co ja chcę, to robi źle… Ostatecznie jednak człowiek doświadcza, że nie da się walczyć z ramionami Boga. Ostatecznie walka o to, żeby było jak ja chcę, jest przegrana. I wtedy dokonuje się w człowieku to, o co chodzi od początku: śmierć Miłości. Człowiek ginie w samobójczej walce o to, by było jak ja chcę. Jestem człowiekiem tylko dlatego, że noszę w sobie Tchnienie. Ducha. Miłość. Kiedy zamorduję w sobie Miłość – kierowany niewiarą i nieufnością, walcząc w imię i pod sztandarem mojego egoizmu by było jak ja chcę – to zabiję tak naprawdę siebie. I to na najgłębszym poziomie… To jest właśnie los Jezusa: Golgota. Zabiliśmy Miłość. W imię egoizmu i pychy. Żeby Miłość zmusić, by była jak my chcemy. Okazuje się, że nie da się zmusić Miłości do tego, by poddała się naszemu egoizmowi. Egoizm zabija – Miłość przychodzi dawać Życie. Owcom i za owce. Daje Życie a nie śmierć. Egoizm jest śmiercią i daje śmierć. Więc nawet gdy my krzyżujemy Miłość próbując zmusić Ją do naszego egoizmu – Ona pozostaje sobą. Miłością. Życiem. Żyje i daje Życie. Daje siebie – Miłość. Bo to jest Życie i Tożsamość Boga – a Jego nie da się zabić… Niepojęta Miłość, która odpowiada Miłością na nienawiść egoizmu, wściekłego że nie jest tak, jak ja chcę… I to jest właśnie droga grzechu, droga śmierci: zaczyna się od skupienia na egoizmie, który w swojej pysze jest przekonany, że jako jedyny wie najlepiej, co jest dobre, a co złe. Gdy Przychodzący nie robi w tej chwili, tu i teraz, tego co ja chcę – zaczynam wątpić, gaśnie moja nadzieja, ufność w to, że Pan uczyni wszystko dobrze. Zaczynam walczyć o to, by było jak ja chcę – zabijam w sobie Miłość… Noszę w sobie śmierć… Dlatego błogosławiony kto nie zwątpi – kierowany przekonaniem, że skoro nie jest jak ja chcę, to jest źle… A jak odpowiada Pan?