Jej pobyt w Azji miał trwać jeszcze dwa tygodnie, jednak biurokracja kraju zmusiła Magdalenę Kubińską i jej koleżankę do wcześniejszego powrotu.
Będąc już w Polsce, tak wspomina czas w Mongolii. - Sporo dzieci wykruszyło się z udziału w zajęciach z różnych przyczyn, ale to chyba normalne. Z tego czasu jednak na pewno w sercu na zawsze pozostaną wspomnienia i nabyte doświadczenie. Stare i nowe twarze podopiecznych, wspólne gotowanie z załogą, nagłe prace po ulewach i jak najszybsze doprowadzenie placówki do porządku. No i wieczorne zachody słońca - mówi, uśmiechając się.
Opowiada o ostatnim weekendzie pobytu, o tzw. "finish camp". To dla podopiecznych wielkie wydarzenie, bo mogą spać na terenie placówki, a rywalizacja o torby słodyczy zajmuje je bez reszty. - Wspólne posiłki, tańce, zawody sportowe - to coś, co nas zbliżyło wszystkich do siebie jeszcze bardziej i sprawiło, że "ta ostatnia niedziela" była dla mnie szczególnie trudna - dodaje.
Czas spędzony w Mongolii był wspaniałym doświadczeniem. Poznałam misjonarzy, którzy pracują tam od naprawdę wielu lat, choć są tam też nowi bracia. Niesamowite jest to, że jest się tam na końcu świata, a czuje się jak w rodzinie. Chociaż byliśmy z różnych krajów, w różnym wieku, z różnych kultur, to w dni wspólnotowe siedząc przy okrągłym stole, rozmawialiśmy o tym, co nas spotkało, co można zrobić więcej, lepiej i jak się za to zabrać - mówi Magda.
Wśród osób, które tam spotkała, wymienia s. Magdalenę ze Zgromadzenia Misjonarek Miłości, świecką misjonarkę Justynę i br. Krzysztofa, salezjanina, który pracuje w Mongolii od ponad dekady.
- Od siostry uczyłam się takiej mądrości i pokory, jakiej w życiu jeszcze nie spotkałam u drugiego człowieka. Justyna dała mi wzór odwagi i poświęcenia w pracy misyjnej, brat cierpliwości i opanowania, które są jego domeną. Niezależnie od miejsca i czasu zawsze jest do dyspozycji. Wspomnę jeszcze o dwóch osobach. Przed zajęciami Munkhbaatar - 50-letni pracownik w Shuwuu zawsze przychodził do sali muzycznej, pytał się o chwyty i też chciał się uczyć. Pomagał ze sprzętem, sprawdzał elektronikę. Zawsze kiedy potrzebowałam pomocy, mogłam na niego liczyć. Lama to kucharka, która za każdym razem w porze obiadu wychodziła na zewnątrz i wołała wszystkich. Jest niezwykle pozytywną osobą. Chociaż nie mówi po angielsku, to nasza komunikacja była naprawdę dobra. Często uczyła mnie słówek i widziałam, jak jest dumna, kiedy coś dobrze wypowiedziałam. W chwilach kryzysu przytulała mnie i dbała o to, byśmy czuły się jak u siebie - mówi ze wzruszeniem świebodziczanka, dziękując za wsparcie i modlitwę i prosząc o pomoc misjom w Mongolii.