W ubiegłym roku Joanna Lamparska napisała książkę, w której odkrywa tajemnicze laboratorium medyczne z czasów II wojny światowej.
Zawsze wydawało mi się, że Gross-Rosen był obozem męskim. Tymczasem z Pani książki dowiadujemy się, że więziono w nim, a raczej jego licznych pod koniec wojny filiach, tysiące kobiet.
Na przełomie lat 1944–1945 kobiety stanowiły jedną trzecią więźniów Gross-Rosen. Były to wyłącznie Żydówki, głównie z Polski i z Węgier. W filiach Gross-Rosen przebywało około 26 tysięcy więźniarek, pod względem ich liczby obóz plasował się na trzecim miejscu wśród wszystkich lagrów, ustępując jedynie KL Ravensbrück i KL Stutthof. Paryż został już wyzwolony, w Warszawie trwało powstanie, Rosjanie po raz pierwszy od wybuchu wojny przekroczyli granicę III Rzeszy, a małe piekła Gross-Rosen, w tym Sieniawka (Klein-Schönau), przyjmowały pierwsze transporty. Tych kilka miesięcy od powstania podobozów do ich wyzwolenia złamało życie tysiącom kobiet. W większości były bardzo młode. To, że obozy w których przebywały, były niewielkie, nie znaczy, że nie były straszne.
Te kobiety opisywały warunki, jakie tam panowały. Wszystkie musiały pracować, zmiany trwały po 12 godzin. Niekiedy były katowane na śmierć za to, że chciały umyć się w kałuży, inne zamykane były w ciemnicy za niesubordynację. Pisząc o nich, miałam koszmary. Bo zupełnie inaczej patrzy się na tamte lata przez pryzmat pojedynczych historii, chociażby młodej pięknej rzeźbiarki, która rodzi w obozie dziecko na cztery dni przed wyzwoleniem. Maluszek jest słaby, ma dziwne znamiona na skórze, umiera po kilkunastu dniach. Ta kobieta zabiera maluteńką trumienkę i jedyne, o czym marzy, to spotkać jeszcze męża. Ale i to nie jest jej dane… Czy wie ksiądz, że o mały włos do Sieniawki nie trafiła Anna Frank? Podczas selekcji, którą prowadził Mengele w Auschwitz, Anna i jej mama znalazły się w grupie kobiet, które miały zostać wysłane do pracy w filii Gross-Rosen. Margot, starsza siostra Anny, była objęta kwarantanną z powodu wykwitów na skórze, a pani Frank nie chciała wyjechać bez niej. Ukryła się z Anną na noc, ale później zostały przeniesione do Bergen-Belsen, gdzie zmarły.
Z obozem współpracował też, jak Pani udowadnia, profesor Buhtz. To ciekawa postać. Zdeklarowany nazista czy szalony naukowiec? Do tej pory kojarzył się z czaszkami katyńskimi, a tymczasem…
Prof. Gerhard Buhtz, razem ze swoim asystentem dr. Wernerem Beckiem, przewodniczył pracom ekshumacyjnym w Katyniu koło Smoleńska. Trzy lata wcześniej sowieckie władze kazały zamordować strzałem w potylicę co najmniej 21 768 obywateli Polski, w tym 10 tysięcy oficerów wojska i policji. Choć masowe mogiły znajdowały się w różnych miejscach, jako pierwsze zostały ujawnione te w pobliżu Katynia. Niemcy postanowili propagandowo wykorzystać makabryczne odkrycie. Powstała Międzynarodowa Komisja Lekarska, w której skład wchodzili eksperci z krajów zależnych od III Rzeszy i jeden ze Szwajcarii. Już wtedy Buhtz był bardzo znanym i cenionym naukowcem. Specjalista medycyny sądowej, specjalizował się w ranach postrzałowych. Na początku swojej kariery pracował w Jenie i wykonywał sekcje zwłok w obozie w Buchenwaldzie. Po skandalu związanym z autopsją młodego esesmana zastrzelonego przez uciekających więźniów – Buhtz odciął mu głowę, żeby przebadać ją w swojej pracowni – lekarz przeniósł się do Breslau, dzisiejszego Wrocławia. Udało mi się dotrzeć do protokołu pierwszej sekcji zwłok w Gross-Rosen, którą wykonywał Buhtz. Przeprowadzał ją na młodym mężczyźnie, który przyjechał do obozu z pierwszym transportem i już po dwóch tygodniach podjął próbę ucieczki. Rok później Buhtz radził Friedrichowi Entressowi, młodemu lekarzowi obozowemu, jak powinny wyglądać odpowiednio wykonane stoły do sekcji zwłok. Czy te stoły powstały, nie wiadomo. Entress wyjechał do Auschwitz, gdzie eksperymentował na więźniach. Buhtz został w Breslau. Był zatwardziałym nazistą, doskonale wiedział, co dzieje się w obozie. Nie wiadomo dokładnie, skąd przywiózł kilka czaszek, uznanych później za katyńskie. Ale to kolejna makabryczna historia z mojej książki. Czytelnicy mówią, że czytają „Imperium małych piekieł” na raty, bo nie mogą znieść nagromadzenia ludzkich dramatów.