Choć jest w świdnickim seminarium stosunkowo krótko, harcerstwo i sport od lat pozwalają mu pokonywać swoje słabości. Teraz zachęca do tego innych, zwłaszcza w temacie powołania.
„Przed szczytem zawsze jest najtrudniej”
Spotkaliśmy się w schronie Vallot, na wysokości 4362 m. n. p. m. , z którego każda ekipa rozpoczyna atak szczytowy na Mont Blanc. Grzesiek dotarł tam przede mną. Kiedy wszedłem do schronu, zobaczyłem przyjaciela opartego o platformę, obleczoną kocami na której można było się położyć. Odpoczywał z zamkniętymi oczami. Ubrany prawie we wszystko co miałem ze sobą, ściągnąłem plecak i nie odpinając raków, położyłem się na ławce nieopodal niego. W schronie dało się słyszeć tylko szum wiatru i nasze głębokie dyszenie przerywane kaszlem. Brakowało mi siły, przed szczytem zawsze jest najtrudniej. Poleżeliśmy tak chwilę. Nikt z nas nie łudził się, że na tej wysokości, bez aklimatyzacji można odpocząć, a mimo to leżeliśmy. Z każdą chwilą robiło się coraz ciężej. Czuliśmy zmęczenie, powodowane wysokością, drogą, brakiem snu i przystosowania. Nagle Grzesiek powiedział:
- Powinniśmy już wyjść! Do szczytu jeszcze kawał drogi, a ja czuję się zmęczony.
Odpowiedziałem odruchowo, bez głębszych przemyśleń:
- Odpocznijmy chwilę, poleżmy godzinę, zjemy coś i zaatakujmy szczyt.
- Jesteś pewny, że chcesz tam iść?! – usłyszałem poważny głos przyjaciela – Jeśli tak, to musimy wyjść teraz, odpoczynek nic nam nie da, a jedzenie na tej wysokości może tylko pogorszyć sprawę.
Wysokość robiła swoje, na jedzenie nie mogliśmy nawet patrzeć. Myślenie o nim powodowało mdłości.
Po chwili, poderwałem się, zebrałem w sobie i odpowiedziałem:
- Jestem pewny! Dawaj, idziemy!
***
Od lat razem wspinamy się w górach. Mamy za sobą kilka tatrzańskich i alpejskich wypraw, posiadamy trochę sprzętu i staramy się stale zachowywać dobrą formę fizyczną. Kochamy góry i sport a wspinaczka wysokogórska jest naszą największą pasją, którą Grzesiek Zięba – mój Wódz – Drużynowy – przekazał mi w harcerstwie.
Nasza wyprawa rozpoczęła się niesamowicie. Na początku sierpnia powstał Plan zaatakowania najwyższego Szczytu Europy – Mont Blanc o wysokości 4808 m. n. p. m. – już początkiem września. Cały plan wyjazdu i przygotowania, ofiarowałem Panu Jezusowi, prosząc aby działa się Jego Wola. Wiedziałem, że jeżeli tylko zechce to wprowadzi nas na szczyt udzielając nam Swojej łaski. Bez Niego nigdzie nie chciałem się ruszać.
Dla nas obu sierpień był pracowity. Grzesiek prowadzi firmę, a ja będąc klerykiem pełniłem służbę w mojej rodzinnej parafii. Przerwy między obowiązkami poświęcałem na treningi lub ogarnięcie dodatkowego sprzętu, który mógłby się przydać. Oglądaliśmy filmy z Białej Góry i studiowaliśmy trasę. Bardzo mocno zainspirowały mnie nagrania video z górskich wypraw śp. Dominika Sochy. Oglądanie ich sprawiało, że coraz mocniej czułem się jego kumplem. Postanowiłem, że podczas naszej następnej wyprawy będę się za niego modlił.
Sierpień dobiegał końca, sprawdzane wrześniowe prognozy pogody na Mont Blanc, był niezadowalające, wręcz całkiem niekorzystne. Mocne opady śniegu i zachmurzenie, spowodowały, że coraz mocniej żegnaliśmy się z wyjazdem. Do tego internetowy system zapisywania się na miejsce namiotowe w schronisku Tete Rousse w drodze na szczyt, cały czas pokazywał brak wolnych miejsc. No cóż, niech się dzieje Wola Boża pomyślałem – ufajmy…
Pragnienie wyjazdu było w nas silne, dlatego tak po ludzku, rozpoczęliśmy szukanie innych wariantów. Pojawił się pomysł wejścia na Eiger (3970 m.n.p.m), górę będącą kolebką europejskiego alpinizmu, o której krążą legendy. Szczególnie znana jest jego północna ściana. My chcieliśmy wejść od zachodniej strony. Prognozy były korzystne, z niewielkim opadem śniegu, stwarzającym zagrożenie, na które byliśmy przygotowani. Przestudiowaliśmy trasę, ogarnęliśmy sprzęt i szykowaliśmy się do drogi. Jedziemy na Eiger!
Rano w dzień wyjazdu, po przebudzeniu i modlitwie, raz jeszcze sprawdziłem pogodę na Mont Blanc. Ku mojemu zaskoczeniu, całkowicie się poprawiła i z zapowiadanego zachmurzenia zrobiła się prawdziwa „lampa”. Schowałem telefon i pojechałem do kościoła. Po Mszy Świętej i spowiedzi, rozpocząłem przygotowania do wyjazdu. Spakowałem przygotowany sprzęt, zrobiłem zakupy. Poczyniłem wszystko, aby plecak ważył jak najmniej. Świadomość, że całą jego zawartość muszę wnieść na szczyt powodowała, że na mojej twarzy malował się uśmiech. Pomimo starań, plecak i tak ważył około 25 kilogramów. Byliśmy przygotowani na każdą ewentualność. No cóż, lepiej nosić niż się prosić, czy umierać z głodu lub zimna. Gotowy do drogi, pojechałem do firmy Grześka, który właśnie kończył pracę. Zaraz potem mieliśmy ruszać.