I choć to z tym talentem kojarzy ją najwięcej osób, jej historia pokazuje, że powołanie do służby w Kościele ma różne drogi i potrafi przetrwać wszelkie przeciwności.
Henryka jako wdowa miała otwartą drogę do życia zakonnego. Skorzystała z niej. "Pan Bóg wie, co robi. On daje powołanie, On proponuje najlepszą drogę. Czasami bywają zabawne sytuacje, kiedy trzeba się tłumaczyć, jak to się stało, że moja mama jest zakonnicą. Ale ostatecznie po wyjaśnieniach jest spokój" - podkreślał syn, który na ślubach wieczystych swojej mamy czuł, że podzielił się naprawdę tą kobietą z Panem Bogiem. "Właściwie to jeszcze więcej: ja Mu ją oddałem" - precyzował.
Sama s. Henryka wielokrotnie opowiada, że właściwie to jako nastolatka myślała o zakonie. Wtedy jednak trzeba było mieć sporą wyprawkę do klasztoru i błogosławieństwo rodziców. Ponieważ ani na jedno, ani na drugie nie mogła liczyć, pokochała plan, który zadali jej rodzice. Jednak przez całe życie Pan Bóg zachował w niej wszystko to, co świetnie sprawdza się w zakonie: posłuszeństwo, otwartość na ludzi, dyspozycyjność i dążenie do "coraz więcej".
Taka była do końca. Mimo podeszłego wieku można ją było spotkać nie tylko w kaplicy czy przy stole. Służyła klasztorowi w najróżniejszy sposób, pomagając przy pracach domowych. Miała też wyjątkowy dar. Potrafiła za pomocą masażu pomóc ludziom w najróżniejszych problemach zdrowotnych. To głównie z tego powodu ciągnęły do niej tłumy.
Zmarła 5 stycznia po godz. 10. Uroczystości pogrzebowe zaplanowano na 12 stycznia na godz. 12 w Rawie Mazowieckiej. Wcześniej, 7 stycznia, w Wilkanowie o godz. 15 pożegnają ją siostry ze Zgromadzenia Misjonarek Krwi Chrystusa i najbliżsi z Dolnego Śląska.
W artykule wykorzystano fragmenty reportażu ks. Romana Tomaszczuka - "Moja mama - zakonnica" z nr. 38/2009 świdnickiej edycji "Gościa Niedzielnego".