Przez 40 lat był proboszczem w Ołdrzychowicach Kłodzkich. W 2005 r. skończył 75 lat i zamieszkał w domu dla księży seniorów w Polanicy-Zdroju, placówce archidiecezji wrocławskiej. Gdy powstał dom w Świdnicy, przeniósł się do miasta, gdzie kilkadziesiąt lat wcześniej uczył się w liceum.
Ks. Stanisław Franczak urodził się 12 lutego 1930 r. w Skawicy. - Z małżeństwa rodziców, Marianny i Józefa, była nas czwórka dzieci – córka Stefania i trzech synów: Franciszek, Edward i najmłodszy byłem ja. Mieliśmy swoje gospodarstwo, ale niewiele tego było, bo to takie sznitki [od red.: niewielkie części, dosł. kromki chleba]. Jak ktoś komuś coś zaorał, to się prawowali, ale często te procesy były umarzane. Było bardzo biednie. Jak się kisiło kapustę, to wkładało się do niej też jabłka i jak się później komuś trafiły, to cieszył się jakby było Boże Narodzenia. Tak na co dzień nie raz brakowało jedzenia. Człowiek chodził głodny. Mieliśmy krowę, to odstawialiśmy jej mleko, żeby ją utrzymać. Sami natomiast piliśmy jego odrobinę rozcieńczoną z wodą – sięga pamięcią do lat młodzieńczych.
Opowiada też o tym jak wyglądały wówczas praktyki religijne i jego droga do bycia ministrantem.
- Ministrantury uczyłem się jeszcze jako dziecko w rodzinnej Skawicy, ale nie pchałem się do ołtarza w kościele parafialnym w Zawoi, do którego co niedzielę chodziliśmy boso 7 km. Pierwszy raz stanął przy ołtarzu na uroczystym zakończeniu roku szkolnego. Stałem w szeregach z innymi i mój katecheta podszedł do mnie i wyciągnął na środek. Kazał mi z takim starszym 70-letnim panem kościelnym służyć i odmawiać po łacinie stosowne modlitwy. Pamiętam, że jak przenosiłem Mszał po pierwszej lekcji to wchodząc po schodach potknąłem się i poleciałem na mensę. Na szczęście się nie przewróciłem, ale już Mszę miałem z głowy. Buty niosło się do w rękach, a po umyciu nóg w strumieniu zakładało się je, żeby były czyste w czasie Mszy św. Bywało też tak, że poza Eucharystią zostawaliśmy na Drogę Krzyżową i Gorzkie Żale. Siedziało się więc tam prawie cały dzień. A mimo to ławki zawsze były pełne. Dlatego, gdy po wojnie ks. Józefowi Balonowi udało się przy pomocy swoich parafian dokończyć budowę świątyni w Skawicy, podzielono parafię, by wszyscy mogli się pomieścić. Tam już odważnie zgłosiłem się na ministranta – dodaje.
Mówi o pewnej ciekawostce dotyczącej zdobycia materiałów budowlanych, niezbędnych do dalszych prac. Otóż skawiczanie uzyskali zgodę władz na zabranie drutu, który w Grzechyni Niemcy zgromadzili do budowy swoich bunkrów. Tak więc zamiast na niemieckie bunkry, drut zbrojeniowy wykorzystano na polską świątynię.