Przez 40 lat był proboszczem w Ołdrzychowicach Kłodzkich. W 2005 r. skończył 75 lat i zamieszkał w domu dla księży seniorów w Polanicy-Zdroju, placówce archidiecezji wrocławskiej. Gdy powstał dom w Świdnicy, przeniósł się do miasta, gdzie kilkadziesiąt lat wcześniej uczył się w liceum.
Tam, jak wspomina, spędził wakacje. - We wrześniu wszyscy nowo wyświęceni księża byli już na parafiach, a ja nadal byłem w domu. Nic do mnie nie przychodziło, więc podpytywałem. Kiedy przyjechałem do kurii, ks. Wacław Jabłoński – wikariusz generalny – zapytał się mnie, co ja zrobiłem, że mnie jeszcze nie zatwierdzono. Uśmiechnąłem się, bo nie miałem nic na sumieniu, więc wysłano mnie na delegację do Sobótki-Górki. Minęły dwa tygodnie i trafiłem na wikariusza do Sobótki, a po dwóch miesiącach do Chojnowa, gdzie spędziłem 9 miesięcy. W sierpniu 1956 r. trafiłem do wrocławskiej kurii jako notariusz. Do dziś nie wiem jak to się stało – wspomina początek 9-letniej pracy.
W 1965 r. trafił do Ołdrzychowic Kłodzkich. Znał tą wioskę dobrze, bo czasem bywał tam pomagać w obowiązkach duszpasterskich. Od razu spodobało mu się to miejsce, bo siostry franciszkanki dbały tu o porządek i atmosferę modlitwy. Większość 40-letniej posługi w parafii św. Jana Chrzciciela pracował sam, choć dwa razy przydzielono mu wikariuszy. Zawsze pomocny, oddany Bogu i ludziom. Prawdziwy uczeń św. Franciszka z Asyżu, co poskutkowało przyjaźnią z pracującymi w Kłodzku franciszkanami i afiliacją do zakonu.
Od dziecka ks. Franczak uwielbiał narty. Mama zabraniała mu jeździć, bo niszczył buty, ale wraz z bratem nie poddawał się i szukali różnych sposobów by móc uprawiać ten zimowy sport. Od zawsze też dużo podróżował, bo jak mówi był „urodzony pod wędrowną gwiazdą”. Szybko znalazł kompana w ks. Balonie, najpierw jako kleryk, a później już jako ksiądz. Z nim, ale i innymi przyjaciółmi zwiedził niemal całą zachodnią Europę.
Dziś z całej rodziny został sam. - Mama zmarła dość szybko. Miała 65 lat, gdy rozlał jej się woreczek żółciowy. Byłem wtedy jeszcze w seminarium i dopiero później dowiedziałem się o jej odejściu. Całe moje rodzeństwo też już nie żyje. Siostra zmarła w ubiegłym roku mając 95 lat. Przez 40 lat była ze mną na plebanii w Ołdrzychowicach. Ludzie bardzo ją lubili, właściwie na plebanii ogień nie wygasał pod kuchnią, bo ciągle mieliśmy jakiś gości – uśmiecha się.
Zapytany, czy ma jakieś marzenie, odpowiada, że nie modli się o zdrowie, ale o to, by należycie wypełniać swoje obowiązki i nie zszedł z rozumu.