Nowy numer 18/2024 Archiwum

Radość Ewangelii (06.07.2018)

Mt 9,9-13: Jezus, wychodząc z Kafarnaum, ujrzał człowieka imieniem Mateusz, siedzącego na komorze celnej, i rzekł do niego: „Pójdź za Mną!” A on wstał i poszedł za Nim. Gdy Jezus siedział w domu za stołem, przyszło wielu celników i grzeszników i zasiadło wraz z Jezusem i Jego uczniami. Widząc to, faryzeusze mówili do Jego uczniów: „Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?” On, usłyszawszy to, rzekł: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: „Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary”. Bo nie przyszedłem, aby powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.”

Różne są formy paraliżu. Wczoraj spotkaliśmy paralityka, który się poddał. Dzisiaj spotykamy Mateusza - to też paralityk, ale z powodu „przyspawania się” do tego, co uważa za swoje fundamentalne zabezpieczenie. Ciekawe, bo Ewangelista Mateusz, gdy opisuje dzisiaj swoje powołanie, nie mówi że siedział w komorze celnej, w biurze celnika, ale NA komorze celnej, NA. Jakby zasiadał na tronie, jakby to było jego całe oparcie, fundament jego życia i tożsamości. To ważne: tożsamość. W ostatnim zdaniu dzisiejszej Ewangelii Jezus mówi o powołaniu grzeszników - a konkretnie używa słowa kaleo, które oznacza wzywać, ale też nazywać. To słowo - kaleo - jest fundamentem słowa ecclesia, czyli Kościół. Zgromadzenie wezwanych, powołanych - a może nazwanych? Nazwanie, nadanie imienia, zwłaszcza przez Boga, to stworzenie, nadanie tożsamości, usynowienie, uznanie za prawowitego potomka. Co robi Jezus z grzesznikami? Stawarza ich na nowo, nadaje im imię nowe, przygarnia, usynawia… Czyni dziećmi Boga. Przywraca im tożsamość. Zapominamy kim jesteśmy tak naprawdę - i wtedy szukamy tożsamości, a to szukanie tożsamości wiąże się ściśle z szukaniem oparcia. Opieramy się na niewłaściwych głosach, opieramy się na własnych wysiłkach i zasługach, opieramy się na owocach tego świata, gromadzimy owe owoce w wielkie stosy, zasiadamy na tych stosach zazdrośnie ich strzegąc, uważając je za źródło naszego życia, istnienia i tożsamości… Co jest fundamentem mojej tożsamości? Co mnie określa tak naprawdę - w moich własnych oczach przede wszystkim? I nie chodzi tu o szczytne deklaracje - ale o to, co wynika z praktyki mojego codziennego życia. Na czym zasiadam tak naprawdę w mojej codzienności? O co zabiegam? W czym upatruję moje zabezpieczenie?

Problem faryzueszów był w tym, że upatrywali swoje zabezpieczenie we własnych wysiłkach i zasługach. Zawsze tak jest. Najpierw dajemy się - jak Ewa, a potem Adam - przekonać, że Miłość jest za zasługi, że trzeba się wykazać. A potem, jak już próbujemy się wykazać, zawsze odkrywamy swoją nagość - bo zamiast kontemplować Miłość, którą mamy, skupiamy się na zasługiwaniu, zdobywaniu, wykazywaniu się. I tak pomału dochodzimy do wniosku, że nie jesteśmy w stanie zasłużyć. Wpadamy w skrajności, których przykładem są Mateusz i faryzeusze - a u fundamentu tych skrajności jest to samo przekonanie: że trzeba zasłużyć. Albo idziemy w stronę pychy przekonanej o własnej świętości i sprawiedliwości, przekonanej, że mi się należy bo przecież zasłużyłem - albo idziemy w stronę Mateusza, pychy która w końcu mówi „jak nie, to nie - idę w swoją stronę”, dajemy sobie spokój z Bogiem, religią, zasługiwaniem i skupiamy się na tym, co dostępne na świecie. Wszystko sprowadza się do błędu Adama i Ewy, błędu w rozumieniu Miłości: że Ona jest za coś. Bóg się szanuje. On się nie sprzedaje. Jego Miłość nie jest za coś. Jego Miłość jest Darem. I to jest nie do zniesienia dla pychy, która nie znosi być zależna… Piekło pychy to doświadczanie ciągłej zależności. I jednocześnie jest to raj pokory, która raduje się z tego, że ciągle jest w ramionach Ojca Miłującego… Aby istnieć potrzebuję być karmiony Miłością - a Miłość znajduje spełnienie w karmieniu mnie sobą… Eucharystia. Jestem totalnie zależny od Miłości, która nigdy nie ustaje. Radość rodząca się z pewności bycia miłowanym, bo moja ufność nie opiera się na własnych zasługach, ale na Jego Słowie: Słowie Miłości wypowiedzianym w Chrystusie, które nie milknie nawet na Krzyżu i w grobie, które swoim brzemieniem przenika skały i nawet straż nie powstrzyma Słowa wypowiedzianego do mnie. Słowo Miłości Ojca dojdzie do mnie - i nic Go nie zatrzyma. I to jest radość i pokój - płynące nie z moich wysiłków i zasług, nie z nagromadzenia owoców tego świata, ale z kontemplacji Jego Słowa, nabywania przekonania o tym, że to Słowo nie ucichnie, że Ojciec nie umilknie nigdy, nigdy nie przestanie rodzić Syna, wypowiadać Słowo. Słowo, w którym jest Pełnia Prawdy o mnie, o mojej tożsamości dziecka Bożego. W NIm, w Słowie, jestem synem. W Nim, w Słowie, poznaję moje nowe imię i prawdziwą tożsamość. To Słowo wzywa i nazywa, stwarza. To Słowo gromadzi - wchodząc w moje życie, w życie celnika, grzesznika, nierządnicy… W życie pogubionego i pomylonego - tak mi pokazuje moją tożsamość: Słowo przychodzi do mnie tu, gdzie jestem, pokazując mi, że jestem dla Słowa tego wart. Dla Syna jestem bratem wartym przychodzenia do mnie. W ten sposób Syn pokazuje mi, kim jestem dla Ojca: dzieckiem wartym poszukiwania, brania w ramiona, kochania. Jestem warty kochania, tulenia, brania w ramiona, karmienia przy Stole Miłości - nie ze względu na moje zasługi czy wartość, którą mam sam w sobie, ale dlatego, że On tak chce, tak pragnie - i nie nie może zmienić Jego pragnienia. Nawet Krzyż. Pragnie. Miłosierdzia.

A greckie miłosierdzie - czyli eleos - to wierność przymierzu. Nowemu Przymierzu - wiecznemu Przymierzu. Wierność małżeńska, oblubieńcza wierność Prawdziwego Oblubieńca, który przyszedł do ciasnej komórki mojego życia, wszedł w tę moją ciasnotę, by okazać mi wierność. Mi, który okazałem się grzesznikiem i nierządnicą, zdradzającą Go tyle razy… A On, Oblubieniec, jest wierny aż po Krzyż. Wierny aż po Zmartwychwstanie. Wstaje z grobu - by przyjść i okazać mi wierność. Wierność Słowu, które wyrzekł stwarzając mnie: kocham cię. To Słowo mnie stworzyło - i to Słowo nieustannie do mnie dochodzi od Ojca, stwarza mnie wciąż na nowo - tylko zasłuchać się we właściwe Słowo… nie w słowo kłamstwa, ale Słowo Prawdy. Moje pomysły na siebie, gadanie węża - to wszystko jest kłamstwo. Tylko Ojciec jest prawdziwy, tylko Słowo Ojca jest prawdziwe, jest Prawdą. Prawdą o Miłości, która nie jest za coś - ale jest dlatego, że chce, że kocha Życie i kochając Życie daje Je, daje siebie, niezależnie od zasług. I pragnie jednego: BIERZCIE!!! Bierzcie Miłość, bierzcie mnie. I to jest jedyne, co należy ćwiczyć: przyjmowanie Przychodzącego, wsłuchiwanie się w Słowo. Słowo porywające, zapraszające aby Mu towarzyszyć - aby z Nim BYĆ. Pragnienie, które Jezus powtarza uparcie na Ostatniej Wieczerzy: aby BYLI. Pragnienie, jakie się objawia, gdy zasiadamy z Nim do Stołu: my, niesprawiedliwi i grzesznicy. Dlatego zaczynamy od bicia się w piersi, przyznania się że potrzebujemy stworzenia na nowo. On przychodzi dać mi Dar: Miłosierdzie, Miłość może być tylko Darem. Jeśli ja nie jestem zainteresowany Darem - jeśli wolę coś innego albo jestem zainteresowany wypłatą za moje zasługi - to nie zauważę Daru. A jeśli stanę przed Nim w całej mojej nagości, całej nędzy, w całym moim braku zasług - licząc tylko na Miłosierdzie, tylko na Dar, tylko na Jego wierność, Jego Pragnienie - wówczas przeżyję szaloną, nieskończoną radość odnalezionego, umiłowanego, obdarowanego… Wszystko jest w Jego odpowiedzi na moją nędzę, moją chorobę, mój brak wszystkiego. Dopóki mam siebie za bogatego, zabezpieczonego - bogatego w zasługi, bogatego w dobra tego świata, bogatego w cokolwiek - nie zauważę Daru… Dopiero gdy stanę w Prawdzie - gdy przestanę w swojej pysze sądzić, że w jakikolwiek sposób jestem Jemu równy, że mam coś co dorównuje Jego Miłości - dopiero doświadczę Jego wierności, Jego Miłosierdzia, szczytu Jego Miłości. Szczytu Daru Syna, który jest Oblubieńcem i przychodzi okazać wierność niewiernej oblubienicy… Dopóki pielęgnuję w sobie przekonanie o mojej wierności i sprawiedliwości - Miłość Oblubieńca nie zrobi na mnie wrażenia. Należy mi się… Cała głębia odkrywa się przed moimi oczami, gdy uznam, że mi się nie należy. Gdy szczerze uderzę się w piersi. Wówczas odkryję głębię Jego wezwania. Nazwania. Nazwania mnie, niewiernego, umiłowanym. Nazwania mnie, wroga, przyjacielem. Nazwania mnie, grzesznika, umiłowanym dzieckiem. Tylko Miłość niezasłużona porywa, by rzucić wszystko i pójść za Nią. Z Nią. Choćby w Ogień Ducha, w Jedność Ojca i Syna i Ducha. Choćby w Krzyż i Grób - razem. Z Miłością, która przyszła do mnie choć nie zasłużyłem i okazała mi wierność, choć zdradziłem. Miłość, która szuka mnie wytrwale - mnie, który wytrwale się gubię… Miłość, której szczyt jest w odpowiedzi na mój grzech.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy