Choć jest w świdnickim seminarium stosunkowo krótko, harcerstwo i sport od lat pozwalają mu pokonywać swoje słabości. Teraz zachęca do tego innych, zwłaszcza w temacie powołania.
Położyliśmy się o godzinie 23:00, aby chociaż na chwilę zamknąć oczy. To była zimna noc. Nie wiem czy w ogóle coś spałem. Przed pierwszą zaczęliśmy rozmawiać, aż w końcu wstaliśmy, zjedliśmy i o godzinie 3:00 wyruszyliśmy już „na lekko” z małymi plecakami, które zawierały tylko niezbędne ubranie, jedzenie i sprzęt. Całą resztę pozostawiliśmy w schronisku.
Postanowiliśmy zaatakować Mont Blanc bez aklimatyzacji i tego samego dnia zejść z powrotem do Tete Rousse. Rozpoczęliśmy napieranie! Księżyc, gwiazdy i czołówki oświetlały nam drogę. Zmrożony śnieg, skrzeczał pod naciskiem raków, a czekan dziurawił jego białe poszycie. Brak 25 kilogramów na plecach był bardzo kojącym uczuciem.
Po 30 minutach doszliśmy do Kuluaru The Rolling-Stone. Pokonaliśmy go bez większych problemów. Powiem szczerze, że zupełnie inaczej go sobie wyobrażałem. Następnie rozpoczęliśmy wspinaczkę skalnym żebrem, która w pięknie rozgwieżdżonej nocy rozpalała moją ekscytacje. W oddali widać było rozświetlone Chamonix, a pod nami swoje wyścigi w piętrzeniu rozpoczynały chmury. Była to cudowna droga, dająca wiele satysfakcji i radości.
Po przeszło dwóch godzinach wspinaczki wyszliśmy na grań, do schroniska Gouter. Nie zatrzymywaliśmy się. O godzinie 5:50 minęliśmy schronisko i dalej granią przeszliśmy pod szerokie i długie zbocze, w nieskończoność pnące się w górę. Słońce zaczynało już wschodzić. Grzesiek poszedł pierwszy, wbijając się powoli w górę. Ogarnęło mnie wtedy mocne znużenie. Powieki stawały się ciężkie i zaczynały się kleić, a do tego cały czas mozolnie i długo trzeba było wchodzić po tym zboczu. Kiedy wydawało mi się, że już wychodzę na grań, przed moim oczami roztaczało się kolejne tak samo długie podejście. Do tego już powoli zaczynałem odczuwać wysokość i brak aklimatyzacji. Czułem się jak Frodo i Sam, w drodze na Górę Przeznaczenia. Kiedy wzeszło słońce, przestało chcieć mi się spać, ale nawet nie wyciągnąłem aparatu, aby zrobić zdjęcie. Podejście zdawało się nie mieć końca i było kryzysowe – ale nareszcie się skończyło!
Wyszedłem nieopodal szczytu Dome du Gouter i zszedłem na przełęcz Col du Dome na wysokości 4240 m. n. p. m. W oddali widziałem blaszany schron Vallot znajdujący się na 4362 m. n. p. m – ostatni schron przed szczytem Białej Góry. Przed sobą widziałem Grześka, który powoli, krok za krokiem pokonywał wysokość. Moje tempo, od tego długiego podejścia siadło. Szedłem mozolnie. Wysokość, zmęczenie, brak aklimatyzacji robiła swoje. Jedzenie mnie odrzucało, a picie stawało się utrudnieniem – mimo tego trzeba było się zmuszać, aby mieć siłę, przy tak wielkim wysiłku. Tak wysoko, organizm nie trawi już normalnie, i oddycha się trudniej, czego przyczyną jest niższe stężenie tlenu w powietrzu, powodowane spadkiem ciśnienia na tej wysokości.